W zeszłym roku zaproszono mnie jako prelegenta do luksusowego prywatnego kurortu. Zakładałem, że mojego odczytu wysłucha setka bankierów inwestycyjnych.
Zaoferowano mi największe dotychczasowe wynagrodzenie – odpowiadało niemal połowie mojej rocznej pensji profesora – abym podzielił się przemyśleniami na temat „przyszłości technologii”.
Pięciu bankierskich bogaczy
Nigdy nie lubiłem mówić o przyszłości.
Sesja pytań i odpowiedzi zawsze zamienia się w rodzaj gry towarzyskiej, w trakcie której mam opowiadać o modnych technologicznych hasłach, jakby były one symbolami giełdowymi potencjalnych inwestycji: blockchain, drukowanie 3D, CRISPR.
Publiczność rzadko przejawia chęć poznania samych technologii lub ich ewentualnego wpływu, który wykracza poza binarny wybór: „inwestować czy nie inwestować”. Pieniądze przemawiają dobitniej niż słowa – propozycję przyjąłem.
Po przybyciu na miejsce zostałem zabrany do pomieszczenia przypominającego zakulisową poczekalnię. Jednak nikt nie przypiął mi mikrofonu i nie zabrał mnie na scenę. Siedziałem przy zwykłym, okrągłym stole, kiedy wprowadzono moją publiczność: pięciu bogaczy – tak, sami mężczyźni – rezydujących na szczycie świata funduszy hedgingowych.
Po krótkiej rozmowie zdałem sobie sprawę, że nie są specjalnie zainteresowani przygotowanymi przeze mnie informacjami o przyszłości technologii.
Przybyli z własnymi pytaniami. Zaczęli dość niewinnie.
Ethereum, a może bitcoin? Czy obliczenia kwantowe są realne?
Powoli, acz konsekwentnie, zmierzali w stronę zagadnień będących faktycznym przedmiotem ich troski…