Miasta i powiaty potrzebują koronerów, bo nie zawsze lekarz rodzinny może wystawić kartę zgonu. Problem w tym, że lekarze nie bardzo chcą być koronerami. Nie przekonują ich nawet wysokie zarobki.
Za jeden wyjazd można zarobić nawet 700 zł. Funkcjonowanie koronerów miała uregulować specjalna ustawa. Ta jednak, jak opisuje „Dziennik Gazeta Prawna”, leży w szufladzie w ministerstwie zdrowia. Ponoć w tej kadencji resort już się nią nie zajmie.
Miasta i powiaty muszą więc same szukać lekarzy, którzy zechcą być koronerami. Po co im w ogóle tacy specjaliści? Zgodnie z prawem śmierć stwierdza szpital albo lekarz rodzinny, który opiekował się zmarłym. Jednak nie zawsze wiadomo, kto sprawował opiekę medyczną nad zmarłym. I właśnie w takim przypadku kartę zgonu powinien wystawić koroner.
Taki lekarz ma całkiem sporo pracy – w samej tylko Warszawie jest ok. 110 zgonów miesięcznie, w których nie wiadomo, gdzie i u kogo leczył się zmarły. Chętnych do pracy na tym stanowisku jednak nie ma zbyt wielu.
– To trudna praca, często w niebezpiecznych rejonach. Często chodzi też o osoby, które zmarły jakiś czas temu. Nie wszyscy są w stanie temu podołać – czytamy w „DGP”.
Samorządy muszą więc sporo zaoferować potencjalnym koronerom, czasem stawki sięgają nawet 700 zł za wyjazd. Nawet jednak takie pieniądze nie przekonują zbyt wielu lekarzy.
– Kilka miesięcy trwało poszukiwanie osoby, która zgodziłaby się świadczyć w naszym starostwie taką usługę. Ostatecznie się udało, jednak niebawem musimy rozpisać przetarg na 2019 r. – mówi „DGP” Jarosław Pawlik, naczelnik w gliwickim Starostwie Powiatowym.
– Nie mamy koronera, ale mamy umowę, że od poniedziałku do piątku w godzinach od 8 do 18, do stwierdzania zgonów osób nieubezpieczonych czy niezadeklarowanych będą na wezwanie policji przyjeżdżali lekarze ze szpitala miejskiego – opowiada z kolei Krystyna Rumieniuch z urzędu miasta w Tychach.