
Najpierw była cisza i dźwięk dzwonów. Potem – długie rzędy białych kwiatów i znajome twarze, które kiedyś dzieliły z nim scenę. Pogrzeb Stanisława Soyki odbył się w południe 8 września i stał się pożegnaniem w rytmie, jaki lubił najbardziej: bez patosu, z respektem i skupieniem.
Stanisław Soyka zmarł tuż przed występem na festiwalu
Finał Top of the Top Sopot Festival miał być przypieczętowaniem lata. Stanisław Soyka jeszcze kilka godzin wcześniej był na próbie, układał dźwięki, sprawdzał wejścia. W pewnym momencie festiwal zatrzymała informacja o jego śmierci. Scena, która przez dekady znała jego głos, zamilkła – a publiczność, w Operze Leśnej i przed ekranami, usłyszała komunikat, jakiego nie da się oswoić od razu.
Pożegnanie artysty: msza, procesja, skupienie
Msza żałobna odbyła się w kościele pw. Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Warszawie. Rodzina prosiła o intymność i szacunek dla ciszy – bez fleszy i oficjalnych kondolencji. Po nabożeństwie kondukt ruszył w stronę Cmentarza Wojskowego na Powązkach, gdzie urna z prochami artysty została złożona do grobu.
„Najbliżsi”
„Ukochanemu mężowi”
„Ukochanemu dziadkowi”
Te słowa, wypisane na wstęgach wielkiego, białego wieńca od syna i wnuczki, stały się najważniejszym zdaniem dnia. Proste i prawdziwe – dokładnie takie, jak jego piosenki.
Rodzina zostawiła poruszający wieniec
Nie było długich mów. Najbliżsi wybrali gesty, nie manifesty. Białe kwiaty i kilka słów na wstędze powiedziały więcej niż niejedno wystąpienie. Tak żegna się kogoś „swojego” – artystę, ale i męża, tatę, dziadka. W tle słychać było jego frazy, które zostaną: „Na miły Bóg…”, „Tolerancja”, „Cud niepamięci”.
Tego dnia nie trzeba było nic wyjaśniać. Muzyka zrobiła to za wszystkich.
Zostają nagrania, koncerty, wspomnienia ludzi, którzy mówili, że po jego występach wychodzili „pogodni i umocnieni”. Zostaje też lekcja prostoty: najważniejsze rzeczy mówi się krótko i na czas. Taki był Stanisław Soyka – a dzisiejsze pożegnanie tylko to potwierdziło.