Czas ucieka. Do 30 listopada Polska i pozostałe kraje Unii muszą złożyć wnioski o pożyczki z unijnego instrumentu SAFE – programu, który ma pomóc finansować zakupy uzbrojenia. Dla Warszawy to ogromna szansa, ale i poważne ryzyko. W grę wchodzi ponad 43 miliardy euro, czyli równowartość całego rocznego budżetu MON.
- Zobacz też: Strzelanina w Wielkopolsce. 5 osób zatrzymanych
Unijny „sejf” pełen obietnic
SAFE, zapowiadany wiosną jako sukces polskiej prezydencji w Radzie UE, ma wspierać kraje, które inwestują w obronność. Polska od początku zabiegała, by móc decydować o zakupach samodzielnie. Dzięki temu przez pierwszy rok programu nie musi szukać partnerów do wspólnych zamówień.
- Przeczytaj również: Rząd szykuje się na najgorsze – przygotowano plan ewakuacji dla Polaków. W razie wojny z Rosją to oni wyjadą pierwsi
Warszawa wynegocjowała też możliwość refinansowania umów już podpisanych, co pozwoliłoby częściowo „zrolować” wcześniejsze wydatki i sfinansować je tańszym kredytem z Brukseli.
Dla rządu to ogromna ulga. Pożyczki SAFE mają być nawet o połowę tańsze od krajowego długu i spłacane w ciągu 45 lat. Zakupy uzbrojenia objęte są też zwolnieniem z podatku VAT, co daje dodatkowy bonus. Problem w tym, że te pieniądze nie są bezwarunkowe.
Europejskie pochodzenie sprzętu kluczem do finansowania
Aby otrzymać wsparcie, zamawiany sprzęt musi mieć co najmniej 65 proc. komponentów wyprodukowanych w Europie. Komisja Europejska wciąż opracowuje sposób weryfikacji tego kryterium, co może utrudnić proces.
Dla Polski to duże wyzwanie. Przykład armatohaubicy Krab pokazuje, jak skomplikowany jest łańcuch dostaw: brytyjska wieża, francuskie działo, koreańskie podwozie i niemiecki silnik. Choć większość elementów udało się już spolonizować, nowe serie mają ponownie korzystać z koreańskich silników, co może przekroczyć limit nieeuropejskiego udziału.
Wiele systemów, nawet tych „polskich”, powstaje w oparciu o globalne komponenty. Przemysł zbrojeniowy jest dziś silnie zintegrowany technologicznie, a Komisja będzie musiała zadecydować, jak interpretować te powiązania.
Polska lista zakupów
Resort obrony, kierowany przez Władysława Kosiniaka-Kamysza, nie ujawnił jeszcze oficjalnej listy projektów zgłoszonych do SAFE. Wiceminister Paweł Bejda wskazywał wcześniej, że środki mogą trafić m.in. na: bojowe wozy piechoty Borsuk, armatohaubice Krab, drony Warmate, przenośne rakiety przeciwlotnicze Piorun, systemy rozpoznania PET–PCL, pojazdy minowania Baobab.
Sprzęt ten pochodzi z polskiego przemysłu, więc teoretycznie spełnia wymogi. Polska może też liczyć, że część systemów – zwłaszcza Pioruny i drony WB Electronics – zainteresuje inne kraje UE.
Eksperci wątpią jednak, czy Bruksela pozwoli Warszawie refinansować istniejące umowy, co było jednym z głównych celów rządu. SAFE ma promować nowe i wspólne projekty, a nie spłatę starych kontraktów.
Europa, która nie czeka
Rozporządzenie wymaga złożenia wniosków do 30 listopada, więc czasu pozostało niewiele. Umowy krajowe, zawierane bez partnerów, muszą zostać podpisane do maja 2026 roku. Potem Polska będzie musiała szukać partnerów, by uzyskać kolejne środki.
To będzie test dla zdolności Polski do budowania koalicji i realnej konkurencyjności rodzimego przemysłu obronnego. W przeszłości Warszawa unikała wspólnych projektów zbrojeniowych, skupiając się na zakupach w USA i Korei Południowej.
Biurokracja kontra ambicje
Na przeszkodzie mogą stanąć też polskie procedury. Koordynacja SAFE wymaga współpracy kilku resortów – obrony, finansów, rozwoju, funduszy i spraw zagranicznych. W praktyce oznacza to biurokratyczny chaos.
MON planuje i zamawia, ale nadzorowany przez Ministerstwo Aktywów Państwowych PGZ jest producentem. Finansowanie nadzoruje Ministerstwo Finansów i Bank Gospodarstwa Krajowego, a za negocjacje z Brukselą odpowiada MSZ. Każdy resort ma inne priorytety i inne interesy.
Środowisko przemysłowe apeluje o powołanie jednego pełnomocnika rządowego, który spiąłby system i odpowiadał za całość programu SAFE w Polsce.
Polityczny wybór, nie fachowy
Rząd wyznaczył już pełnomocniczkę ds. SAFE – została nią Magdalena Sobkowiak-Czarnecka, działaczka PSL i była dziennikarka. Jej nominacja wywołała mieszane reakcje. Choć dobrze zna unijne środowisko, w branży obronnej uchodzi za osobę bez dużego doświadczenia technicznego.
Jej zadaniem będzie połączenie interesów rządu, przemysłu i Komisji Europejskiej – a także przekonanie Brukseli, że Polska potrafi wykorzystać swoje 43 miliardy euro w sposób zgodny z celami Unii.
